Przejdź do treści

Rubinowa Twierdza

     Mężczyzna obudził się i rozejrzał po jaskini. Rubinowy blask oświetlał jego umęczone oblicze. Czarne niczym smoła stalaktyty i stalagmity, a czasem nawet stalagnaty, przecinały nikłe światło niczym wiecznie ostre włócznie. Oparł swoją dłoń o jeden z licznych kamieni oraz stanął na drżących nogach. Od czasu do czasu potykając się, dotarł do wnęki jamy i sokolim wzrokiem spojrzał na okolicę. W dole roiło się od skał wszelakiej maści. Zamiast drzew rosły kamienne kolumny o ostrych wierzchołkach. Czasem ze skalnego stropu, który zdawał się pełnić funkcję nieba, skapywały krople nieskazitelnie czystej wody. W oddali widniała mroczna twierdza. Jej cztery wieże prawie dotykały sklepienia, a mur, nieco niższy, był grubszy od niejednego domu. 

     Człowiek westchnął z ulgą. Od dawna błąkał się po tym szkarłatnym pustkowiu. Każdego dnia stawał się coraz bardziej wycieńczony, a jego energia ulatniała się niewyobrażalnie szybko. Nawet najdłuższe postoje nie pomagały mu odzyskać sił. Głód ściskał jego żołądek żelazną pięścią, a pragnienie utrudniało mu dalszą wędrówkę. Wreszcie, po dwóch dniach, będąc na skraju życia i śmierci, odnalazł budowlę mieszkańców tego świata. Mężczyzna zaczął ostrożnie schodzić po stoku. Potrącone kamienie staczały się w dół, mącąc panującą wokół ciszę. Gdy znalazł się u stóp małego wzgórza, powolnym krokiem ruszył w stronę tajemniczej twierdzy. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, iż zamek jest dalej, niż na początku przypuszczał. I tak, zostawiając ślady na czerwonym piasku, szedł przed siebie. Rubinowy blask, nie mający konkretnego źródła, oświetlał całą okolicę, siejąc niepokój nawet w najdzielniejszych sercach. Człowiek szybko stracił poczucie czasu, jednak mimo zmęczenia udało mu się dotrzeć do wrót twierdzy. Zawahał się.

     Nie było żadnej fosy, która broniłaby zamku, a potężna, żelazna brona została podniesiona wiele lat wcześniej, o czym świadczyła gruba warstwa kurzu. Budynek wyglądał na opuszczony, jednak dało się wyczuć obecność kogoś lub czegoś potężnego i groźnego zarazem. Mężczyzna wziął głęboki wdech i wkroczył na pusty dziedziniec zamkowy.

     Wszędzie panowała głucha cisza, którą zakłócały stawiane przez niego kroki. Rozejrzał się. Plac miał kształt kwadratu, a mury były jego granicą. Zauważył, że główny budulec stanowiła ciemnoczerwona cegła. Dalej, naprzeciwko frontowego wejścia, stał ogromny budynek ze sporym oknem zajmującym ponad połowę ściany, z widokiem na bramę. Mężczyzna przekroczył zdobione złotem wejście. Jego oczom ukazała się dumnie stojąca złota kolumna, która podtrzymywała całe sklepienie budynku. Po obu jego stronach pięły się szerokie schody prowadzące na półpiętro. Zaciekawiony zaczął po nich wchodzić. Gdy znalazł się u ich szczytu od razu podszedł do kolejnego wejścia, tym razem pozbawionego cennego kruszca i spowitego mrokiem.

     Mimo całkowitej ciemności, mężczyzna odnalazł poprawną drogę. Doszedł on do wniosku, że znajduje się we wnętrzu muru twierdzy. Po chwilowym spacerze ujrzał światło pochodni, z czego bardzo się ucieszył. Jednak na jego szlachetne serce padł cień lęku. Prawdą było to, iż ów blask oznaczał czyjąś obecność, lecz gospodarz mógł uznać wykończonego wędrowca za intruza i odmówić mu wsparcia, a w najgorszym wypadku skrócić jego męki.

     Pomimo wcześniejszych obaw postanowił podążać świetlistym szlakiem. Po paru minutach dotarł na dziwne półpiętro. Znajdowało się ono w kwadratowym pomieszczeniu, które nie posiadało podłogi, a wijące się spiralą schody, prowadzące zarówno w górę, jak i w dół. Mężczyzna ponownie wybrał górę. Nagle znalazł się na szczycie wieży. Był osłonięty kilkoma pnącymi się w górę blankami w kształcie szpikulców. Wspinaczka została wynagrodzona wspaniałymi widokami na dolinę. Bezkresne morze krwi sięgało aż po horyzont, usiane licznymi jaskiniami i głazami, które z tej odległości przypominały tylko mniejsze i większe czarne punkty. Niby pojedyncze źdźbła trawy widniały w oddali skalne słupy, wyróżniając się od innych kamiennych form. Mężczyzna mógł spędzić tam godziny obserwując swoje otoczenie, jednak musiał znaleźć pomoc, aby wyrwać się z objęć śmierci. Zszedł on niechętnie i, korzystając z przejścia, przeszedł na mury.

     Podążał przed siebie wolnym krokiem, wypatrując wszelkich oznak życia. Gdy był w połowie drogi do kolejnej wieży, przeszły mu ciarki po plecach. Zaczął odczuwać ogromny niepokój. Poczuł, że ktoś go obserwuje, jednak nikogo nie mógł dostrzec. Mężczyzna zawołał. Nikt mu nie odpowiedział. Zrobił to po raz wtóry i czekał w napięciu.

     Nagle usłyszał pospieszne kroki. Odwrócił się. Zakapturzony wojownik w szarym odzieniu wyskoczył w górę i zamachnął się włócznią. Gdyby mężczyzna się nie cofnął w porę, to zostałby przecięty w pół. Postać znieruchomiała na chwilę w takiej pozycji, w jakiej wylądowała. Czeluść kryjąca się pod kapturem wywoływała niepokój i dozę niepewności. Wędrowiec uniósł ręce w obronnym geście, jednak tajemnicza istota zaatakowała ponownie. Mężczyzna po raz wtóry cofnął się w ostatniej chwili. Srebrna smuga zamigotała mu przed twarzą, a grot broni uderzył o mur, tworząc na nim szramę. Wojownik, poirytowany zaistniałą sytuacją, wykonał sekwencję różnorakich ciosów, od cięć po pchnięcia, jednak męczennik mimo wyczerpania skutecznie ich unikał, cofając się jednocześnie. Usłyszał kolejny odgłos obuwia uderzającego o cegłę i kątem oka spostrzegł, iż drugi, identyczny napastnik, biegnie do nich niczym wiatr, aby wesprzeć towarzysza i jednocześnie odciąć mężczyźnie drogę ucieczki. Człowiekowi szczęście sprzyjało i, gdy jego wróg wykonał ponownie pchnięcie, pochwycił jego włócznię oraz zepchnął go razem z nią z muru. Spadł on na dziedziniec. Wędrowiec najpierw uznał go za martwego, jednak ten powstał. Mężczyzna dobiegł do wieży i zaczął zbiegać w dół, a strach dodawał mu skrzydeł.

     Słyszał, jak drugi wojownik raz po raz przeskakuje po kilka schodów, aby go dogonić. Wędrowiec minął wyjście prowadzące na dziedziniec. Tak bardzo skupił się na tym, aby nie spaść, że nie zauważył pierwszego wojownika zagradzającego mu drogę. W rezultacie obaj stoczyli się po schodach na sam dół. Gdy znaleźli się na podłodze, człowiek wyrwał się ze stalowego uścisku ręki woja i pobiegł do drewnianych drzwi, które następnie zamknął z trzaskiem.

     Usłyszał, jak jeden z wojowników zeskoczył i pomógł się podnieść drugiemu. Nagle przybył jeszcze jeden i zapytał się o coś pozostałych, a ci mu odpowiedzieli. Czwarta postać zbiegła ze schodów i dołączyła do swych towarzyszy broni. Chwilę rozmawiali, po czym wszyscy zamilkli i zaczęli coś robić, jednak nie podjęli próby otwarcia drzwi.

     Nieszczęśnik postanowił na nich nie czekać, toteż ruszył oświetlonym przez rzędy pochodni korytarzem. Natrafił po pewnym czasie na rozwidlenie. Chwilę się zastanowił, po czym wybrał jedno z nich, później następne i kolejne. Zaczął tak błądzić. Szedł powoli, aby oszczędzać siły. Każdy jego wybór był dokładnie przemyślany. Sytuacja się zmieniła, gdy nagle usłyszał niesiony echem korytarzy mrożący krew wrzask potwora. Zewsząd rozległ się dziwny stukot. Gnany strachem o swój żywot zaczął podejmować pochopne decyzje, jednak szczęście się do niego uśmiechnęło i tym razem. Ominął wszystkie pułapki, o których istnieniu nie był nawet świadomy. Poczuł przyjemną woń, jednak oparł się pokusie i nie dał się zwieść. Po kilkunastu minutach biegu, bliski śmierci z wycieńczenia, ujrzał wrota.

     Drzwi stały otworem, a z wnętrza wydobywały się białe smugi światła. Stwór był tuż tuż, a stukot się wzmógł. Mężczyzna czuł wręcz jego oddech na karku. Człowiek biegł najszybciej, jak tylko mógł, jednak z braku sił zaczął mimowolnie zwalniać. Zdążył w ostatniej chwili. Zniknął w białym świetle portalu, gdzie czekało nań wsparcie.

     Stwór zatrzymał się gwałtownie. Bał się tego przejścia niczym ognia, toteż stracił zainteresowanie dalszym pościgiem za ofiarą. Powoli odszedł do swojego przytulnego zakątka znajdującego się w sercu labiryntu. Przy tym postukiwał głośno swoimi odnóżami, a echo niosło się po całym labiryncie.

     Wojownicy opuścili włócznie. Jednak udało mu się. Poczuli, jak drogocenne źródło energii gwałtownie wyrywa się z ich szponów i ucieka tam, gdzie nie mogą za nim podążyć. Dwóch wojowników wstało z klęczek i wraz z pozostałymi zaczęli zrezygnowani wchodzić po schodach na górę, zabierając ze sobą włócznie, po których stracie przestaliby istnieć. Bracia wyszli na dziedziniec, a następnie weszli do budynku ze złotą kolumną. Przeszli obok niej, a następnie się odwrócili. Jeden z nich nacisnął wylany ze złota herb ich rodu, którego ofiara wcześniej nie spostrzegła. Płyta przesunęła się, ukazując spiralne schody prowadzące na sam dół. Kolejno zaczęli schodzić, a przejście się samo za nimi zamknęło z cichym szmerem. W końcu dotarli do pomieszczenia, w którym spędzili większość swojego żywota.

     Był to mały pokój bez żadnych pochodni, ponieważ wojownicy nie potrzebowali światła. Za to na samym środku znajdował się ogromny kryształ. Szybował on nad złotą podstawą. Miał nieregularny kształt. Oświetlał on swoim rubinowym blaskiem całe pomieszczenie. Bracia kolejno w szeregu przed nim uklękli, mówiąc chórem w pradawnym języku, zapomnianym przez świat. Kamień o krwistym zabarwieniu zamigotał. Przez chwilę tracili swoją drogocenną energię, jednak po chwili poczuli jej wzrost. Oto przybył kolejny człowiek, który miał zapewnić im moc niezbędną do przetrwania.

     Bracia, którzy kiedyś byli ludźmi, otoczyli kryształ, uderzyli włóczniami o kamienną posadzkę. Wszyscy czterej nagle stali się kamiennymi posągami i czekali. Mieli tak stać dotąd, aż ich nowa ofiara umrze lub przekroczy próg twierdzy. Jednak ta osoba kiedyś i tak zakończy swój żywot, a Przeklęci Bracia będą wciąż istnieć, dopóty nie utracą swych włóczni lub nie stracą całkowicie swych sił. Lecz nawet wtedy ze zjaw staną się nic nieznaczącymi cieniami błąkającymi się po tym upiornym świecie, który jest dla nich więzieniem.