Pochodnie zalewały migoczącym blaskiem okrągłą komnatę. Cienie, jakby żywe, tańczyły po brunatnych ścianach. Na środku posadzki wykutej z czerwonego kamienia pyszniła się różnobarwna, zdobiona rozmaitymi stopami metali mozaika przedstawiająca smoka z pół rozłożonymi skrzydłami oraz ciałem przypominającym wygląd węża. Ogon owijał stworzenie, tworząc otaczający go okrąg. Szpikulce ciągnęły się od czubka głowy, aż do końca smukłego cielska, na którym wyrastał wał skórny, wyglądający niczym serce. Rubinowe oko lśniło tajemniczym i zarazem złowrogim blaskiem. Z pyska gada buchały jaskrawe płomienie, a z nozdrzy unosiły się czarne opary, na mozaice przedstawione jako pięć pojedynczych smug. Żółte płyty chroniły szczelnie podbrzusze wizerunku potwora.
Członkowie Smoczego Zakonu ustawili się w półokręgu, nie przekraczając smoczego ogona, ponieważ zabraniała im tego religia. Światło pochodni padało na ich pokryte zmarszczkami twarze i przetykane siwizną włosy. Wszedł do dużego pomieszczenia jeden z kapłanów, leciwy, prawie dwumetrowy człowiek, którego twarz została całkowicie zasłonięta kapturem, a brązowe odzienie zamiatało kamienną podłogę. W dłoniach zakrytych rękawicami trzymał stalowy kij, na którego końcu kołysała się na łańcuchu w rytm jego kroków prosta misa wykuta ze skały. W niej tliły się różnobarwne ognie. Pozostali zamknęli oczy i zaczęli śpiewać rytualną pieśń. Starzec z naczyniem począł chodzić wokół zgromadzonych. Ich srebrne medaliony, z dokładnie takim samym symbolem, co znajdował się na posadzce, lecz z różnobarwnymi szlachetnymi kamieniami na miejscu oczu migotały w kolorowym blasku, a gadzie ślepia zdawały się iskrzyć od wewnątrz.
Pieśni ucichły, a kapłani otworzyli oczy. Starzec stanął przed nimi. Pochylił on stalowy pręt, a skalna misa zawisła ponad mozaiką. Rubinowe oczy zajaśniały. Niespodziewanie ogień, będący w tym na pozór zwykłym naczyniu, powiększył się, zmieniając barwę na krwistoczerwoną oraz swój pierwotny kształt. Z płomieni wyłoniły się skrzydła, następnie szyja i głowa bestii. Na jej grzbiecie znajdował się młody mężczyzna w zbroi przystosowanej do spędzania zatrważającej ilości czasu pośród chmur. Smok wzbił się w powietrze, unosząc jeźdźca ze sobą. Para leciała po pomieszczeniu, a światło pochodni przybierało kolor krwi za każdym razem, gdy ogniste sylwetki zbliżały się do nich. Gdy okrążyli całą salę, przybrali postać jednolitej smugi, która zaczęła stawać się coraz cieńsza, aż w końcu zniknęła. Rubinowe oko bestii przedstawionej na mozaice przygasły.
Kapłani spojrzeli po sobie. To był on. Starzec trzymający misę, w której ogień powrócił do stanu początkowego, wyszedł z sali. Duże drewniane i misternie zdobione drzwi same się za nim zamknęły, poskrzypując przy tym cicho. Po chwili przybył młody mężczyzna. Jeździec, będący wojownikiem Smoczego Zakonu popatrzył na nich. Jego srebrna zbroja odbijała nikły blask pochodni. Jak u każdego wojownika należącego do tego owianym licznymi sekretami stowarzyszenia jego twarz skrywał niezwykły hełm.
Posiadał on szparę w kształcie litery T, rozszerzoną na złączach, z końcami znajdującymi się po bokach głowy, podwiniętymi lekko do góry. Pod brodą miał mały metalowy szpikulec, a na środku czoła, niby róg, mocno pochylony do tyłu kolejne zdobienie, podkreślające wyższość nad innymi wojownikami tego świata. Jego koniec miał kształt rombu. Krawędzie zostały pokryte srebrem. W środku obramowania znajdował się krwistoczerwony rubin będący również rombem. Od czubka głowy do ramion mężczyzna posiadał szkarłatny grzebień, biegnący wzdłuż jego kręgosłupa. Wyrósł mu niedawno, jako oznaka więzi ze smokiem, z którym latał, czyli Złotym Płomieniem, czasem zwanym też Złocistym Okiem.
Kapłani, mówiąc poważnym głosem, oznajmili, iż został wybrany wraz ze swoim towarzyszem wielu wypraw do walki przeciwko złym siłom. Powiedzieli, iż to zarazem ogromny zaszczyt, jak i odpowiedzialność, która miała ciążyć na ich barkach, dotąd aż nie wykonają powierzonego im zadania. Po licznych błogosławieństwach zaczęli mu życzyć dobrych wiatrów. Mężczyzna wyszedł. Przeszedł przez znaczną część starego gmachu. Mijał liczne korytarze, niejednokrotnie oświetlane za pomocą pochodni. Przeszedł obok ogromnych okien bez szyb sięgających sufitu. Z tego miejsca roztaczał się przepiękny krajobraz na ośnieżone górskie szczyty. Wojownik poczuł chłodną bryzę poranka. Ujrzał rozległy dziedziniec w kształcie koła z dużym geometrycznym symbolem na środku. Dostrzegł tam czekającego, krwistoczerwonego smoka. Pospiesznie zszedł po schodach prowadzących na lądowisko dla tych wspaniałych stworzeń, aby spotkać się ze swoim najlepszym przyjacielem, który wyciągnął go z niejednej opresji.
Złoty Płomień, istota, z którą stworzył silną więź, czekał na niego cierpliwie. Gad popatrzył na niego zaintrygowany żółtymi oczami. Wojownik przekazał mu za pomocą myśli to, co miało miejsce w komnacie, jednak nie musiał tego robić. Umysł mężczyzny był otwarty dla jego przyjaciela, tak samo jak u towarzysza, a to znaczyło, iż jeden w dowolnej chwili mógł przeglądać myśli oraz wspomnienia drugiego, nawet gdyby znajdowali się od siebie bardzo daleko. Smok pochylił głowę, na której rosły dwa duże złote rogi przypominające kozie. Wyciągnął długą szyję, na której był identyczny grzebień, co posiadał jeździec, czyli jedyna rzecz, która łączyła ich wygląd poza żółtymi oczami o cienkich źrenicach.
Mężczyzna wsiadł na jego nagi grzbiet. Smoki z Zakonu nie nosiły siodła czy też uprzęży, ponieważ to był szczyt obrazy i oznaka zniewolenia, dlatego też loty odbywały się bez nich. Przytrzymał się pokrytej łuską skóry towarzysza. Złoty Płomień rozłożył szkarłatne skrzydła i wzniósł się w powietrze. Chłodny górski wiatr smagał twarz mężczyzny. Poczuł nareszcie z przyjacielem wolność, która zawsze towarzyszyła im podczas lotu, może tym razem już ostatniego. Smok przeleciał obok góry. Zionął złotym ogniem, a następnie wzleciał ku chmurom, kierując się tam, gdzie nie docierało światło słońca. Wyruszyli w daleką podróż, aby przeciwstawić się siłom zła.
