Wszędzie panowała nieprzyjemnie chłodna bryza. Pośród drzew unosiła się gęsta mgła, która zdawała się wręcz zachęcać do wyruszenia w podróż pełną przygód. Pomimo owego uroku chłopiec i jego najlepszy przyjaciel Wit, nie mieli ochoty na dalszą wędrówkę, ponieważ byli za bardzo zmęczeni.
Od spotkania z Bestią z Zielonego Boru upłynęło wiele czasu. Byli zmuszeni do opuszczenia swojego domu, w którym się razem wychowywali. Przekonały ich do tego różnorodne pogłoski i opowieści dotyczące potwora. Wedle ludowych mądrości monstrum miało ich ścigać dotąd, aż nie umrą. Przyczynę pogoni rzekomo stanowiło to, że odważyli się na nie spojrzeć. Tamtej nocy uszli z życiem, ponieważ bestia nigdy nie atakowała osób, które znajdowały się w budynku. Dlatego też Wit postanowił, iż muszą jak najszybciej opuścić te strony w poszukiwaniu lepszego schronienia, w którym mogliby żyć bez potrzeby wychodzenia na zewnątrz.
Nie posunęliby się do tak drastycznych środków gdyby nie słyszeli rozmaitych opowieści dotyczących nie tylko zachowań, lecz również pochodzenia bestii. Według jednej z nich setki lat temu w pobliżu ich rodzinnej wioski swoją siedzibę miał pewien książę. Cechowała go przede wszystkim nieograniczona żądza krwi. Pewnego dnia, latem, gdy liście miały soczysto zieloną barwę, udał się ze swoją świtą na polowanie. W borze natrafili na czarnego niczym smoła wilka. Możnowładca bez najmniejszego zawahania zadał zwierzęciu śmiertelny cios. Zszedł ze swojego rumaka i przyjrzał się zdobyczy. Gdy stanął nad ofiarą, wilk ostatkiem sił szepnął: “Pożałujesz swego uczynku”, po czym rozpłynął się w powietrzu. Kiedy książe wraz ze swoją świtą opuszczał las nastała noc. Różniła się ona od pozostałych tym, iż księżyc przybrał wtedy barwę identyczną do tej, którą miała krew zabitego wilka. Wiatr przestał wiać, a powietrze rozdarły wrzaski możnowładcy. Przemienił się on w bestię, aby szerzyć terror w zamieszkanych przez niego okolicach. Zabija każdego, kto na niego spojrzy, ponieważ nie jest w stanie powstrzymać swego pragnienia zagłady dla innych istot, które nie podzieliły jego losu.
Inna legenda o przeszłości Bestii z Zielonego Boru brzmi podobnie. Według niej te tereny zamieszkiwał również książę. Nie cechowała go jednak żądza krwi, a wielka próżność oraz pycha. Pewnego dnia pod jego wrota zawitał tajemniczy gość proszący możnowładcę o pomoc. Ten słysząc, iż przybysz nie był odziany w wytworne szaty kazał go odprawić. Podróżny odszedł rozdrażniony. Po kilku dniach przybył do władcy podarek. Okazało się nim duże lustro o bogatych zdobieniach z dodatkiem pożądanych przez arystokratów kruszców. Księciu ów dar niezwykle przypadł do gustu, toteż kazał zawiesić lustro u siebie w sypialni. Gdy nastała noc, możnowładca obejrzał się w nim. W zwierciadle zamiast swojego odbicia ujrzał zjawę podobną do wędrowca, chociaż jej oblicze skrywał kaptur. “Przez ciebie znoszę teraz męki”, rzekła do niego istota. “Dlatego podzielę się z tobą moim cierpieniem”. Diamenty zdobiące zwierciadło przeobraziły się w rubiny, a książę przemienił się w szkaradnego potwora. Niezdolny patrzeć na swoje odbicie stłukł lustro i uciekł do boru. Rozpacz oraz niemoc zdzierżenia ciężaru swojego losu przyczyniły się do tego, iż uśmierca każdą osobę, która ośmieli się utkwić swoje spojrzenie w jego nowej, szpetnej formie.
W innej wersji wydarzeń bohaterem nie jest książę, a zwykły chłop. Żądza przygód przyciągnęła go do lasu, gdzie podążając nieskończonym szlakiem, z którego nikt nigdy nie powrócił odnalazł zaklęty skarb. Chciwiec pragnął go sobie przywłaszczyć, lecz rzucone na złoto uroki przemieniły go w łaknące krwi monstrum.
Po wiosce oraz jej okolicach krążyło wiele różnorodnych opowieści próbujących wyjaśnić pochodzenie bestii. Dwie wersje o księciu były najciekawsze oraz najbardziej rozpowszechnione ze wszystkich. Znana pogłoska, znacznie mniej wzbudzająca zainteresowanie pośród słuchaczy nocnych biesiad sugerowała, iż potwór w lesie zawsze był i będzie. Chłopiec wraz z Witem znali niemalże każdą z legend o monstrum lecz ta wiedza nie przydała się im w podróży, ponieważ ani razu go nie spotkali, chociaż niejednokrotnie słyszeli w oddali jego żałosne wycie.
Przez lęk oraz upływ czasu nie wiedzieli, jak trafić do rodzimej wioski. Mieli również inny, poważniejszy problem. Żywność niemalże całkowicie skończyła się, a Wit, zdrowy, silny młodzieniec nie potrafił polować. Próbował wielokrotnie, lecz bezskutecznie. Dlatego też postanowili jak najszybciej odnaleźć jakąś wioskę czy też miasto i znaleźć tymczasowe zajęcie, dzięki któremu mogliby ponownie uzbierać wystarczającą ilość zapasów oraz wyruszyć w dalszą podróż.
Dlatego też gdy ich oczom ukazały się domy na ich twarze wstąpił uśmiech.
Spostrzeżona przez nich wioska znajdowała się na szczycie niewielkiego wzgórza. Od osady dzieliła ich polana okryta płaszczem zielonej trawy, leczniczego ziela oraz rozmaitego kwiecia. Słońce nieśmiało wstępowało na niebo, a okolicę zaczęły oświetlać pierwsze złote promienie.
Młodzi wędrowcy w przypływie nowych sił opuścili las. Zaczęli iść szybciej niż uprzednio, przedzierając się przez wysokie rośliny rosnące na polanie lub mijając leciwe karpy. Wioska znajdowała się daleko, toteż upłynęło wiele czasu, nim przemierzyli większość drogi do osady. Słońce wisiało wtedy wysoko nad horyzontem, gdy wtem usłyszeli łopot skrzydeł. Z początku dźwięk był bardzo cichy, lecz stawał się stopniowo coraz głośniejszy. Gdy był on wyraźny młodzi podróżni zadarli głowy ku górze. Źródło dźwięku znajdowało się na tyle wysoko, iż nie potrafili określić, jaki ptak może mieć takie rozmiary. Zatrzymali się i w zachwycie obserwowali sunącą leniwie po błękitnym niebie pełną wdzięku oraz siły sylwetkę. Gdy stworzenie znajdowało się nad nimi, padł na nich ogromny cień zwierzęcia. Otworzyli w zachwycie usta. Stali jeszcze przez chwilę przyglądając się, jak niewzruszone stworzenie oddala się od nich, nie bacząc na świat pod sobą.
Po chwili milczenia ponownie rozpoczęli swoją wędrówkę, prawie zapominając o tajemniczym zwierzęciu. Szli niestrudzenie do przodu, aby jak najszybciej dotrzeć do upatrzonego celu. Nim nastał zachód słońca dotarli na miejsce, lecz zatrzymali się zdumieni na skraju wioski, która okazała się inna od pozostałych.
Nie wierząc własnym oczom przyglądali się leniwie sunącym po niegdyś wydeptanych ścieżkach widmom. Zjawy wyglądały niczym ludzie, lecz były one na wpół przezroczyste, miały błękitną barwę oraz unosiły się nieco nad ziemią. Ich puste spojrzenia obserwowało coś, co zdawało się znajdować daleko przed nimi, może nawet w innym świecie. Przez to wydawało się, iż nie potrafią dostrzec ani wyczuć obecności młodych podróżnych. Po kilku minutach chłopiec i Wit przyzwyczaili się do widoku upiornych istot. Młodzieniec chwilę później odważył się wkroczyć do wioski.
Gdy to uczynił, wszystko wokół niego zmieniło się. Domy, które z zewnątrz zdawały się mieć żywe barwy przybrały odcienie szarości. Niebo zdawało się być tu pochmurne, a promienie słońca pyszniły się nie złotym, lecz srebrnym blaskiem.
– Czy słyszycie mnie? – spytał się po chwili najbliższych mu duchów.
Te, niczym nie przejęte, wciąż podążały w obranym przez siebie kierunku nie zważając na obcego. Gdy dochodziły do granicy wioski, niespiesznie zmieniały kierunek, jakby znajdowała się tam niewidzialna bariera. Chłopak z bijącym sercem przeszedł przez granicę dołączając do młodszego towarzysza. Wszystko powróciło do poprzedniego stanu, promienie stały się złote, a domy były pomalowane na żywe kolory. Ponownie wszedł do wioski, po czym zawrócił i stanął obok nieruchomego dotąd przyjaciela.
– Chyba od świata oddziela ich jakaś bariera, ale nas nie – powiedział cicho zwracając się do chłopca. Ten spojrzał zaniepokojony na niego.
– Co robimy? – spytał się patrząc na młodzieńca z dołu.
– Wejdę tam i zacznę się ich pytać, czy udzielą nam pomocy. Przy odrobinie szczęścia któryś z nich odezwie się. Możesz pozostać tutaj, jeśli chcesz.
– Nie! – powiedział szybko chłopiec. – Nie zostawiaj mnie samego z nimi, nawet jeśli ma dzielić mnie od nich jakaś niewidzialna bariera. Wolę iść z tobą.
– Dobrze – rzekł Wit. – W takim razie trzymaj się blisko mnie.
Razem weszli do wioski, młodzieniec jako pierwszy wkroczył z większą pewnością siebie niż uprzednio, a chłopiec podążał tuż za nim, z lękiem rozglądając się we wszystkie strony.
– Czemu tu wszystko wygląda inaczej? – spytał się starszego drżącym głosem.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział.
Szli ulicami, mijając różne widma. Widzieli osoby w sile wieku, kiedy indziej starców czy też dzieci, lecz każdy nie odpowiadał na pytania Wita.
– Dzień dobry! – zwrócił do sunącej obok nich panny. – Czy znalazłby się dach nad głową dla… – niewiasta minęła ich z wymalowaną obojętnością na twarzy.
Wtem niebezpiecznie blisko nich przeszedł pozbawiony ręki staruszek. Po jego rysach twarzy można było poznać, iż lubił często żartować.
– Przepraszam, czy ma pan do dyspozycji choć trochę jedzenia, którym moglibyśmy się pożywić? – Spytał się go natychmiast młodzieniec. Mężczyzna minął ich niewzruszony. – Mogę się za nie odwdzięczyć! – krzyknął za nim Wit. – Co możemy zrobić, aby… – starzec zniknął za jednym z budynków.
Po kilku godzinach młodzian stracił cierpliwość, a chłopiec wyglądał na bardzo zmęczonego. Wit po raz ostatni zapytał się mijającej ich zjawy o pomoc, która tak jak pozostałe nie udzieliła mu żadnej odpowiedzi. Wędrowcy zatrzymali się przy jednym z domów. Była to niewielka chatka, niedaleko której stała stodoła. Młodzieniec przykucnął przy chłopcu patrząc mu prosto w oczy.
– Na chwilę ciebie opuszczę. Zostań tu, a jakby coś się działo, to zawołaj mnie. Ja tym czasem zobaczę, czy mają coś do jedzenia.
Wstał.
– Przecież to jest kradzież – powiedział chłopiec.
Jego przyjaciel westchnął.
– Wiem i robię to niechętnie. Pytałem się ich wielokrotnie, ale nikt nie raczył mi odpowiedzieć ani tym bardziej udzielić pomocy. Jeśli nic tu nie będzie, albo nie posuniemy się do kradzieży i nie odnajdziemy w najbliższym czasie innej wioski, to umrzemy z głodu. Nie mamy innego wyjścia.
Wit odwrócił się od smutnego chłopca i po przebyciu paru metrów stał już obok drzwi stodoły. Po kilku szarpnięciach udało mu się je otworzyć.
W środku, ku jego zdumieniu, panowała pustka. Nie ujrzał tam śladu zwierząt czy też paszy, jedynie promienie słonica, które w tej wiosce miały inną barwę. Poczuł nieprzyjemny zapach. Niezadowolony zamknął drzwi.
Wrócił do chłopca przyglądając się przy tym domowi.
– Znalazłeś coś? – spytał się młodzieńca.
– Nie – odpowiedział zamyślony. – Nic tam nie było. Dosłownie nic.
Wit stanął i przyjrzał się uważnie domostwu. Nie umknęło to uwadze dziecka.
– Tam też zamierzasz wejść? – zapytał się go ponownie z niepokojem.
– Tak, zamierzam… – rzekł. Wtem obok nich zaczął powoli sunąć młodzieniec, który zdawał się być rówieśnikiem Wita. Wędrowiec natychmiast odwrócił się w jego stronę. – Hej! – spytał się go żywo z nową nadzieją w głosie. – Czy wiesz, kto jest właścicielem tego domu? Chcieliśmy się go spytać, czy możemy… – widmo minęło ich tak samo, jak uczyniły to wszystkie pozostałe. – Chyba nie mamy wyboru – powiedział, zwracając się do chłopca.
Podszedł do drzwi. Spróbował je otworzyć, lecz okazało się, że są zamknięte. Szarpnął kilka razy, po czym zaczął rozglądać się w poszukiwaniu innej drogi do dostania się do środka. Jego spojrzenie padło na uchylone okiennice. Jeszcze raz pociągnął za klamkę. Tym razem drzwi otworzyły się, a młodzieniec z lekkim wahaniem wszedł do środka.
Nim jeszcze zdołał rozejrzeć się po pomieszczeniu, poczuł ten sam zapach co w stajni, lecz znacznie silniejszy. Chwilę zastanawiał się, czy z tego powodu nie wycofać się, ale zdecydował, że nim to uczyni, to przeszuka chociaż częściowo budynek.
Po jego prawej znajdowała się jadalnia. Stał tam na samym środku spory prostokątny stół z dzierganym białym obrusem. Obok niego Wit dostrzegł proste, drewniane krzesła. Pokój został połączony z innym pomieszczeniem, prawdopodobnie kuchnią. Po lewej natomiast znajdował się kominek wraz ze śladami kurzu na drewnianej podłodze, po których Wit poznał, iż leżały tu kiedyś zwierzęce skóry. Pospiesznie wszedł po znajdujących się przed nim schodach, aby jak najszybciej móc pożegnać się z nieprzyjemną wonią.
Na drugim piętrze młodzian dostrzegł wiele pomieszczeń, lecz nie miał ochoty sprawdzać ich wszystkich, toteż wszedł do najbliższego, znajdującego się po jego prawej stronie.
Była to skromnie urządzona sypialnia. Na środku znajdowało się łóżko dla jednej osoby, a tuż obok niego stał stolik nocny. Biała pościel leżała tak, jakby ktoś przed chwilą wstał i nie raczył jej poukładać. Tu nieprzyjemny zapach zdawał się najsilniejszy, lecz mimo niego Wit podszedł bliżej łoża. Uczynił to, ponieważ znajdowało się tam coś, co nie miało prawa tu być.
Na białej pościeli leżała niewielka gałązka cyprysu. Wyglądała ona na świeżo zerwaną, chociaż przez całą podróż nie napotkał tego drzewa. Młodzieniec cofnął się, a podłoga pod jego stopami zaskrzypiała złowrogo. Przyglądał się przez chwilę ciemnozielonym igłom, po czym pospiesznie zszedł po schodach i opuścił budynek. Podszedł do chłopca, który spojrzał na niego z ciekawością.
– Jak tam było? – zapytał się, przekrzywiając nieco głowę, jak często miał w zwyczaju.
– Dom nawet przytulny, ale jest tam nieprzyjemny zapach.
– Znalazłeś tam coś ciekawego?
– Nic za wyjątkiem niewielkiej, świeżej gałązki jakiegoś drzewa, którego ani razu nie napotkaliśmy na drodze. Chodźmy dalej, może gdzieś indziej znajdziemy coś przydatnego.
Szli dalej ulicami, niekiedy próbując porozumieć się z mijanymi widmami, równie nieskutecznie co uprzednio. Chłopiec przestał się ich bać, toteż niekiedy zadawał im pytania, na które nie otrzymywał odpowiedzi. Raz, gdy szli w milczeniu, zasugerował, że może ktoś stale odwiedza to miejsce i przynosi nowe gałązki. Gdy jednak Wit przemilczał jego słowa nie podjął po raz wtóry tematu.
Mijali kolejne budynki, a słońce niespiesznie wędrowało po nieboskłonie. Zatrzymali się dopiero przy wielkiej oberży. Nim młodzieniec pchnął drzwi, poczuł, jak ktoś szarpie go za ubranie. Spojrzał na chłopca.
– Czy mogę tym razem wejść z tobą? – spytał się Wita.
Ten pokiwał głową.
– Tak, tylko trzymaj się blisko mnie.
Popchnął wielkie drzwi z całej siły, które ku jego zadowoleniu nie stawiały oporu. Do karczmy wpadło światło zachodzącego srebrzystego słońca wraz z cieniami chłopca i młodzieńca rzucanymi na ladę.
W ogromnym pomieszczeniu nikogo nie było. Wszędzie zostały rozstawione stoły i krzesła, niekiedy poprzewracane. W wielu miejscach, na podłodze, meblach oraz przy ladzie leżały świeże gałązki cyprysu. Na samym środku karczmy znajdowało się idealne, wypalone w drewnianej podłodze koło.
– Ariesie, nie podoba mi się to – rzekł Wit do chłopca, wciąż patrząc na kształt. – Powinniśmy jak najszybciej opuścić to miejsce.
Wędrowcy wyszli z wioski najszybciej, jak tylko mogli. Minęli znajdującą się po drugiej stronie osady niewidzialną dla nich barierę i prawie biegnąc zaczęli oddalać się od wywołującego niepokój miejsca. Po pewnym czasie słońce zaszło, a jego miejsce zastąpił księżyc. Wtedy zatrzymali się, aby złapać ulotny oddech.
– Czemu opuściliśmy wioskę? – spytał się Wita Aries sapiąc przy tym.
– Wyglądało to tak, jakby na to miejsce został rzucony jakiś urok – odpowiedział oddychając przy tym głośno – Nie wiem, czy stanie się nam coś z tego powodu, czy nie, ale lepiej nie ryzykować.
Rozsiedli się wygodnie na trawie, prostując przy tym obolałe nogi. Nie rozmawiali ze sobą, ponieważ byli za bardzo na to zmęczeni. Nagle chłopiec przerwał milczenie.
– Co tak świeci? – spytał się młodzieńca pokazując coś palcem.
Wit zmrużył oczy i spojrzał we wskazywanym przez chłopca kierunku. Na początku nic nie dostrzegł, lecz po chwili jego oczom ukazała się błękitna łuna. Obserwował ją przez chwilę, po czym zdał sobie sprawę, że podobnie wyglądały napotkane przez nich widma. Wstał gwałtownie.
– Biegnij! – krzyknął.
Zaczęli uciekać przed lśniącym w nocy tłumem upiorów. Tym razem na widmowych twarzach nie było obojętności, a gniew wymieszany z bojowym szałem. W dłoniach duchy dzierżyły widły, łopaty, kije czy też inne narzędzia z gospodarstw, które mogły posłużyć za broń. Podróżni biegli tak szybko, jak mogli, ale mknący nad ziemią tłum doganiał ich. Gdzieś z niedaleka usłyszeli pełne satysfakcji wycie Bestii z Zielonego Boru.
– Tego nam jeszcze brakowało – wysapał Wit.
Wrzaski mieszkańców oraz pospieszne uderzanie dużych łap o ziemię rozbrzmiewały coraz bliżej. Gdy Witowi oraz Ariesowi zdawało się, że wszystko zostało stracone usłyszeli wrzask podobny do syku, który mogło wydobyć jedynie ogromne zwierze. Zamarli, a tłum zatrzymał się gwałtownie zaskoczony oraz przerażony. Rozległ się huk, bardzo zbliżony do tego, który słyszeli na polanie, lecz znacznie głośniejszy i bliższy. W polanę uderzyła fala wiatru przygniatająca wszystko wokół do ziemi. Wielkie szpony z góry bez trudu pochwyciły młodych uciekinierów, unosząc ich w powietrze. Wit usłyszał pod sobą donośne kłapnięcie zębami oraz poczuł ciepły oddech. Wtedy zdał sobie sprawę, iż znajdowali się już poza zasięgiem ścigającego ich monstrum. Teraz jedynie lecieli w górę ku nocnemu niebu wraz z bestią, która mogła być dla nich wybawieniem lub zagładą.